Latitude59 to flagowa konferencja biznesowa europejskiego „startup nation”, czyli Estonii. Jej tegoroczna edycja była szczególna pod dwoma względami: po pierwsze, wydarzenie odbyło się po raz 10., mieliśmy więc jubileusz; po drugie: format ten nigdy wcześniej nie zgromadził tak dużej liczby uczestników.

Do kraju, który ma największą liczbę jednorożców na jednego mieszkańca i najliczniejsze grono instytucji otoczenia biznesu na jedną firmę przybyło z tej okazji ponad 2800 osób z 58 państw, w tym 133 prelegentów, przedstawiciele 800 przedsiębiorstw, 350 inwestorów. Według danych z aplikacji służącej do umawiania spotkań w toku konferencji, w toku dwudniowego wydarzenia odbyło się 2347 rozmów dot. inwestycji. W kuluarach może było spotkać m.in. byłych estońskich prezydentów i premierów, minister cyfryzacji Tajwanu, samorządowców z Japonii, inżynierów z CERN (pamiętacie bozon Higgsa?), dziennikarzy z „Financial Times” czy „The Guardian”.

W ciągu godziny od przekroczenia progu zrewitalizowanej elektrowni, w której odbywał się Latitude59 podałem rękę partnerowi zarządzającemu z brazylijskiej kancelarii adwokackiej, prezesowi gruzińskiego startupu z branży HRtech, analitykowi z łotewskiego funduszu venture capital i kanadyjskiemu aniołowi biznesu.

„The stage is yours”

Tematami przewodnimi spajającym kilkadziesiąt paneli dyskusyjnych, prezentacji, warsztatów i ponad 30 wydarzeń towarzyszących były: „Purpose & inclusion”.

Ton nadał Seth Bannon, założyciel amerykańskiego funduszu Fifty Years, w którym zainwestowali founderzy 44 jednorożców, m.in. Spotify, Skype czy Dropbox i który ma w swoim portfolio firmy, takie jak Soulgen, obecnie wyceniany na 1.8 miliarda dolarów. Jego przesłanie? „Purpose doesn’t have to be a compromise”. W tym przypadku bezkompromisowość polega na tym, że inwestuje wyłącznie w etycznie zarządzane biznesy pozytywnego wpływu. W jego sposobie działania uwagę zwraca też model zarządzania samym funduszem, który sam założyciel porównuje do drzwi obrotowych: firma rekrutuje kluczowych pracowników wyłącznie z grona founderów o startupowym doświadczeniu, a po kilku latach finansuje ich własne pomysły na nowe biznesy. Gdy te ostatnie zostaną sprzedane albo przekazane menedżerom, founderzy wracają do swoich ról w funduszu.

Osobny segment imprezy stanowiły wystąpienia założycieli startupów, którzy opowiadali o swojej własnej drodze do przedsiębiorczości i próbowali wyciągać ze swoich doświadczeń ogólniejsze wnioski. Przykład: Marii Joller. Urodzona w Estonii, wykształcona w USA, formacyjne lata swojej kariery spędziła w Virgin oraz Nokii, aby później założyć własną firmę dostarczającą narzędzia AI dla marketerów. Jej prezentacja dotyczyła różnych dróg do przedsiębiorczości. Wszyscy znamy historie founderów. Joller opowiadała jednak o intrapreneurs, przedsiębiorcach wewnętrznych, którzy tworzą małe, zwinne komórki w ramach większych organizacji, które również są w stanie dostarczać innowacyjne produkty i usługi. Wzywała też do tego, aby nie zapominać o kluczowej roli „joiners”, czyli tych, którzy przyłączają się do startupu na wczesnej fazie jego rozwoju. Często ci, którzy uwierzyli jako pierwsi są nie mniej ważni od samego inicjatora całego projektu. Podkreślała też, że inwestor w dzisiejszych czasach nie jest po prostu jednoosobowym bankiem czy mówiącym bankomatem: on także może być wizjonerem i realnym członkiem zespołu tworzącym nową jakość.

Jako, że wydarzenie odbywało się w Estonii to nie mogłoby zabraknąć przedstawicieli cyfrowego państwa. Urzędnicy startup nation sami wyglądają i zachowują się, jak młodzi przedsiębiorcy z sektora technologicznego: sportowe buty, t-shirty, natychmiastowe przechodzenie na „ty”, dorozumiana znajomość angielskiego. Nie noszą wizytówek, podtykają smartfona z kodem QR do zeskanowania tak, aby automatycznie nawiązać znajomość na LinkedIn. I przy każdej, dosłownie każdej okazji narzekają na „regulacje” – krajowe i unijne oraz zapewniają, że już pracują nad tym, aby je ograniczyć. Własne projekty prezentują z dumą foundera.  Tego rodzaju przedsięwzięciem, które szczególnie zwróciło moją uwagę jest Burokrett, aplikacja, którą można by nazwać rządową – albo obywatelską – Siri. Krett to asystent obywatela, który przypomina mu, że musi odnowić prawo jazdy albo rozliczyć PIT. Oczywiście, system nie poprzestaje na przypominaniu, ale od razu kieruje we właściwe miejsce, bo w Estonii każdą sprawę oprócz ślubu, rozwodu i kupienia nieruchomości można załatwić online. Nawet w wyborach można głosować przez Internet.

Kolejne panele służyły przewarsztatowaniu kluczowych zagadnień dnia dzisiejszego – oraz jutra. Co zrobić, aby więcej kobiet wybierało karierę w IT? Jak podnieść świadomość finansową i inwestycyjną przeciętnego mieszkańca? Czy cyfrowi nomadzi powinni mieć własne państwo, które byłoby członkiem ONZ? Jak z powodzeniem wkroczyć na rozwijające się rynki afrykańskie? Jak godzić zakładania startupu z obowiązkami rodzica? Jak zapewnić bezpieczeństwo na drogach w nadchodzącej dobie samochodów autonomicznych? W jaki sposób przygotować swój biznes na nadejście metaverse? Kiedyś mówiono: „petit pays, petits esprits”. Mały kraj, małe umysły. Jak widać, Estonia przeczy tej generalizacji na każdym polu.

„Poland, wow”

Przestrzeń wystawiennicza na Latitude59 zajmowała dwa piętra. Można tam było spotkać startupy z całej Europy, w tym również kilka z Polski, choć dało się odnotować regionalną nadreprezentację biznesów z krajów bałtyckich oraz Skandynawii. Wszystkie prezentujące się spółki można określić jako startupy technologiczne. I tak miałem okazję porozmawiać np. z firmą, która udostępnia paczkomaty z wbudowanymi lodówkami i podgrzewaczami, tak aby można było je wykorzystać także do transportu żywności czy leków. Inny podmiot stworzył kasy wykorzystujące sieci neuronowe i machine learning , aby zastąpić kelnera i barmana z każdej restauracji. Idea jest taka, że wystarczy położyć dany produkt na wadze, a maszyna sama odróżni, czy jest to kawa czy herbata, mało tego: umie też stwierdzić, czy mamy do czynienia z kawą słodzoną czy nie. Przed dokonaniem płatności klient nie musi ani razu dotknąć ekranu. Niebanalny pomysł pokazał też przedstawiciel sharing economy, szwedzka spółka, która zajmuje się wypożyczeniem mebli i sprzętu RTV/AGD. Z jej pomocą można np. pozyskać na jeden dzień eleganckie stoliki i krzesła na garden party albo większy telewizor na specjalny, domowy pokaz. Jej ofertę ponoć cenią też osoby wynajmujące mieszkania.

W obszarze B2B ciekawą propozycją była platforma pomagająca uberyzować sieć sprzedaży albo body-leasing przedstawicieli handlowych: firma pozyskuje handlowców-freelancerów per projekty lub na z góry określony czas. Dzięki takiemu podejściu można relatywnie tanio wejść na nowy geograficznie rynek albo rozkręcić sprzedaż nowego produktu. Inspirujący był też pomysł na apkę streamingową, która – inaczej niż Spotify czy Tidal – lwią część przychodów przekierowuje do samych artystów. Mało tego, jej twórcy tak stworzyli system sugestii, aby minimum 30% proponowanych utworów była dziełem lokalnych muzyków.

Ze startupami można było się też spotkać w toku 2,5-minutowych prezentacji pitch decków. Muszę przyznać, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz spędziłem blisko 3 godziny na oglądaniu tego rodzaju wystąpień bez uczucia znużenia czy poczucia, że wszystko to już słyszałem. Tłumaczę to sobie na dwa sposoby. Po pierwsze, wszystkie prezentujące się firmy przeszły przez ręce inkubatorów lub akceleratorów, które pomogły im przygotować dobre prezentacje. Po drugie, tutaj naprawdę poważnie traktuje się zasadę „wyróżnij się albo zgiń”. Na scenie mogłoby pojawić się mniej więcej wszystko oprócz szarego, biznesowego garnituru albo garsonki. Były tańce, gadżety, rozdawanie prezentów w trakcie wystąpienia, inscenizowane scenki, słowem: show. Chwilami ubranie zaczynało za bardzo przypominać przebranie, a pitch przechodził w standup. Nie jestem pewien, czy zainwestowałbym w firmę, której prezes wkracza na scenę z głowie jednorożca, choć EBIDTA powinna przemówić dobitniej niż drobny publicity stunt. Ogólnie jednak poziom wystąpień był naprawdę wysoki, nikt nie znalazł się na scenie przez przypadek.

W toku rozmówców z obecnymi na Latitude59 startupowcami dało się odczuć, jak ciekawym jest dla nich rynek polski. Nigdy dość przypominania, że gdy Unia Europejska rozszerzyła się w 2004 r. o dziesięć państw to przybyło jej 38 mln Polaków i 36 mln obywateli pozostałych dziewięciu krajów. Dla Estończyków Polska to pierwszy duży rynek, na którym mogą mieć nadzieję na wyskalowanie swojego biznesu. Ich ojczyzna, mniej ludna od samej tylko Warszawy, daje im najwyżej nadzieję na proof of concept. Jednocześnie koszty ekspansji nad Wisłą nie są porównywalne z wybieraniem się na podbój Niemiec, Francji czy Anglii. Z kolei firmy z Kaukazu czy Ameryki Łacińskiej widzą w nas kraj UE, właściwie już równoprawną część zamożnej, politycznie stabilnej zachodniej Europy. Wykorzystując platformę, network i wiedzę Beesfundu już teraz rozmawiamy z kilkoma spośród tych przedsiębiorstw o ich wejściu na polski rynek. Jedna firma z branży B2B chce zacząć od udostępnienia swoich usług za darmo kilku rodzimym podmiotom, inna chciałaby mieć możliwość zaprezentowania się naszej społeczności inwestorów, jeszcze inna rozważa przeprowadzenie emisji akcji poprzez swoją polską filię, która docelowo ma awansować na siedzibę główną. 

Na pytanie, z czym jeszcze kojarzy się nasz kraj, mogę odpowiedzieć cytując słowa, które usłyszałem naprawdę z niejednych ust: „Poland, wow! I love The Witcher!”.

„Bright ideas, can-do spirit”

Trzeba przyznać, że Estonia konsekwentnie buduje swój wizerunek startup nation nie tylko poprzez zręczną komunikację, ale także za sprawą realnych działań w obszarze legislacji, tworzenia infrastruktury wspierania biznesu, dbania o rozwój własnego ekosystemu startupowego. Latitude59 jest tego dobitnym świadectwem.

Jedną z pierwszych rzecz, jakie zobaczyłem na lotnisku w Tallinnie był napis: „Welcome to Estonia, where bright ideas meet a can-do spirit”. Na samym wydarzeniu powitał mnie neonowy slogan: „The sky is not the limit”. Gdy wieczorem poszedłem zobaczyć miasto, w swojej wystawowej, centralnej części pomyślałem, że jest ono bardziej skandynawskie niż wschodnioeuropejskie. Mimo podobnej historii i podobnych wyzwań przy wchodzeniu w niepodległość najpierw na początku, następnie na końcu wieku XX ma się wrażenie, że Estończycy się o krok przed nami. I nie da się wytłumaczyć aforyzmem w rodzaju: małe kraje mają mniejsze problemy. Tallinn zawsze dążył ku Północy, dość powiedzieć, że gdy polskie panowanie nad tymi ziemiami ostatecznie się skończyło, Estończycy uznali to za mały złoty wiek. Zwycięscy Szwedzi znieśli pańszczyznę i otworzyli uniwersytet.

Gdy spacerowałem po stolicy moją uwagę zwróciła wszechobecna postać średniowiecznego kusznika, obecna choćby na szczycie miejskiego ratusza. Jak się okazuje Stary Tomasz to symbol Tallinna, ale i estońskiego ducha narodowa, jak Marianna we Francji czy John Bull na wyspach. Nasz bohater, gdy był jeszcze młodym Tomaszem, ubogim chłopakiem z pobliskiej wsi, zakradł się na miejski festyn urządzany przez zamożniejszą, niemieckojęzyczną część społeczeństwa. Częścią imprezy były pokazy strzeleckie: najlepsi kusznicy mieli za zadanie trafić z dużej odległości wypchaną, malowaną papugę. Tomasz, mimo braku przeszkolenia, za pierwszym razem trafił celu. Nakryty przez strażników nie tylko nie poniósł kary, ale został otrzymał miejskie obywatelstwo i miejsce w straży. Legenda mówi nam o tym, że w tej części świata śmiałość, ambicję, werwę się nagradza. Utrwala też miejscową wiarę w egalitaryzm, merytokrację, drogę od skromnych początków do wielkich rzeczy. Od setek lat Stary Tomasz jest więcej symbolem Tallinna i Estonii. Symbolem, trzeba przyznać, szczególnie dobrze dobranym i nadal aktualnym.

Autorem tekstu i zdjęcia tytułowego jest Marcin Giełzak, Dyrektor Zarządzający Beesfund S.A.

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany